sobota, 1 grudnia 2012

"Mój piesek - serduszko u moich stóp" - E.Wharton


Wskoczył dziś rano na łóżko, liznął  po policzku, ułożył się wygodnie na moich nogach, tak jak widać na załączonych obrazkach i dał się ugłaskać. Byłam zdziwiona, bo to ten szorstki typ, którego można pogłaskać i przytulić jedynie wtedy, gdy on sam ma na to ochotę, a że zawsze rano ma coś ciekawszego do roboty niż wspólne leżenie w łóżku (np. jedzenie), toteż czułe pobudki nie są jego domeną... A szkoda. Dzień zaczyna się przyjemniej, gdy wita człowieka takie włochate cudo.

Może postanowił być miły, bo zobaczył reklamę coca-coli w tv, która od wielu lat zwiastuje zbliżające się wielkimi krokami święta? Zdradzę, że od zawsze marzę, aby w wigilię o północy przemówił ludzkim głosem...

PS. Chciałam napisać więcej : o pokręconej, smutnej historii psiego życia mojego sierściucha, o tym, jak walczyliśmy, aby nasze relacje były tak silne jak dziś, o tym jaki jest i co lubi, jak również o zwierzętach ze schroniska, dla których nadchodzą najgorsze miesiące na przetrwanie. Chciałam, ale okrutnik nadal strzela fochy. Współpracuje przez kilka godzin, po czym coś mu się zmienia pod obudową i współpracy odmawia przez kolejne kilka godzin. Dlatego też wolę nie ryzykować. 

piątek, 30 listopada 2012

Poranna rozkmina o dniu białych skarpetek, o koszmarnym pechu spowodowanym ich brakiem oraz o szczęśliwym swetrze.

Usłyszałam rano w radiu, że dziś jest dzień białych skarpetek i w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, bo skoro jest dzień masturbacji, dzień motyla kapustnika, a nawet Międzynarodowy Dzień Gwiezdnych Wojen, to białe skarpetki mają święte prawo również swój dzień mieć, jednak moją czujność obudziło stwierdzenie spikera, że kto nie założy  białych skarpetek, będzie miał w dniu dzisiejszym koszmarnego pecha. Z reguły taką informację wpuściłabym jednym uchem i błyskawicznie drugim bym wypuściła, ale że miałam dziś spotkanie kwalifikacyjne w sprawie pracy i w takich momentach swojego życia wierzę we wszystkie znaki na niebie i ziemi, to trochę przytłoczyła mnie myśl, że nie mam ani jednej białej skarpetki. Wrażenie przytłoczenia potęgował widok moich stóp odzianych w czarne skarpety, bo gdybym miała choć jedną, jedyną białą skarpetę, to mogłabym ubrać jedną białą a drugą czarną - przecież w kozakach i tak nic nie byłoby widać...  Wnet nasunęła się kolejna myśl: Zaraz, zaraz, a co wtedy, gdy muszą być dwie, bo jedna nie ma wystarczającej mocy, by zdetronizować mojego wiernego towarzysza życia o imieniu PECH? Postanowiłam zatem obronić się przed złym losem szczęśliwym swetrem. To luźny, beżowy golf, w kroju nietoperza. Nie gryzie, jest cieplutki i miększy niż fałdki niedźwiedzia na brzuchu. I choć wyglądam w nim jak ostatni ziemniak w dwudziestupięcio kilogramowym worze, uwielbiam go nosić, bo zawsze gdy mam go na sobie, wszystko idzie jak po maśle. Może to zwykły szaro-bury zbieg okoliczności, a może faktycznie mam w szafie wełnianego czarnoksiężnika? :)
Deszcz siąpił przez całą drogę na spotkanie. Nad miastem co rusz zbierały się kolejne, szare chmury, a mi jak zwykle wiatr wiał w oczy. Gdy dotarłam na miejsce, wkurwiłam się konkretnie, bo dookoła domu, w którym miałam przejść tą rekrutację, było pełno błota, a panowie robotnicy ruszający się jak muchy w smole, mozolnie przymierzali się do wymiany rur. Co prawda byłam o tym uprzedzona już podczas rozmowy telefonicznej, ale gdyby rekruter bardziej zobrazował mi stan faktyczny, to z całą pewnością wzięłabym kalosze na zmianę, a tak, w ubłoconych butach, jakbym z pola wracała, musiałam przemierzyć w drodze powrotnej pół miasta...Ech... Brak białych skarpetek.
Wzięłam trzy głębokie wdechy, przybrałam podniosły, pełen profesjonalizmu wyraz twarzy i zadzwoniłam do pana rekrutera z zapytaniem, którym dzwonkiem mam zadzwonić, bo wszystkie trzy są takie same i na domiar złego, na każdym są zdarte cyferki. Powiedział, że po mnie wyjdzie, bo na czas wymiany rur, wejście jest od strony podwórka, a na podwórku - rzecz jasna - błota po kostki.Ech... Brak białych skarpetek.
Właściwie samo spotkanie kwalifikacyjne było krótsze niż pokonanie podwórka i w zasadzie na podwórku powiedziałam więcej niż w biurze. Biuro, a właściwie gabinet rekrutera, stanowił pokój wielkości mojej łazienki. Ja, nieogolony, obcy facet, dzielące nas biurko, cztery krzesła, wieszak na ubrania i całkiem pokaźny plik CV... Czułam się co najmniej nieswojo i nie umiałam skupić się na rozmowie. Odpowiedziałam na dwa pytania, sama nie zadałam żadnego i nawet nie jestem pewna, czy zarejestrowałam wszystko co do mnie mówił. Cały czas myślałam o tym, że mogły zgłosić się osoby bardziej wykształcone, z  większym doświadczeniem, które na spotkaniu zaprezentują się lepiej niż ja... Choć jak się teraz nad tym głębiej zastanawiam, to milion dolarów nie powinien się reklamować ;) Na niego po prostu się patrzy i krew w żyłach zaczyna sama buzować. ;)
Koniec końców usłyszałam nieśmiertelny tekst, kończący każdą nieudaną rozmowę klasyfikacyjną, który ma za zadanie dać prosty przekaz bezrobotnej ofierze losu, że ma wracać do domu i zapomnieć o tym, co tu zaszło. ODEZWIEMY SIĘ DO PANI do godziny 19.00. Ten tekst pozbawia nas wszystkich bezrobotnych złudzeń, które uparcie pielęgnujemy, aby nie myśleć o kolejnych rachunkach... Wyszłam tak wkurwiona, że podświadomie sama siebie ukarałam - nie rozłożyłam parasolki i zanim się zorientowałam, że moknę, to już zmokłam konkretnie.... Pierdolę ! Brak cholernych białych skarpet !
Wróciłam do domu, zjadłam ogórkową i leniwie zabierałam się do kolejnego maratonu po ogłoszeniach, gdy zadzwonił telefon - to był rekruter. Odebrałam z przekonaniem, że to ten typ co dobija tekstem: NO NIESTETY,ZDECYDOWALIŚMY SIĘ PRZYJĄĆ KOGOŚ INNEGO, ale nie, on pyta, czy jestem zainteresowana współpracą. Chyba nie muszę pisać, co odpowiedziałam. ;)
Od poniedziałku zaczynam 3-dniowy okres próbny, który - jak dla mnie - jest jedynie formalnością.

W konkluzji:
- Mówcie co chcecie, ale osobiście wierzę w nadprzyrodzone siły mojego sweterka.
- Szczęście nie kryje się w białych skarpetach. Moje czarne tak się starały, że aż wypaliła się w nich dziura, dokładnie na dużym palcu. I zaręczam, że to nie jest wina nieobciętych paznokci ;)

środa, 28 listopada 2012

Okrutnik cholernie uparty

Mój komputer odmówił mi wczoraj współpracy. Od kilku dni dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że nasza relacja go męczy, aż w końcu zrobił  fajt i ani drgnął, a że to okrutnik cholernie uparty, musiałam wezwać fachowca. No dobrze, pewnie nie musiałabym tego robić, gdyby moja płytka z oprogramowaniem nie wyglądała tak, jakbym używała jej do niedźwiedzich tortur w przypływie największego szału... Ale płytka nie działała, komputer nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, więc nie bardzo miałam inne wyjście, jak znaleźć informatyka, który przyjedzie i przywoła okrutnika do porządku.
Podpisując umowę z dostawcą internetu, w rubryce opłat, zauważyłam usługę instalacji nowego oprogramowania. Pamiętałam, że opłata była zdzierstwem w biały dzień, ale stwierdziłam, że jakoś to przełknę, bo sprawny komputer w domu być MUSI. Zadzwoniłam. Odebrała Pani, która z początku nie miała bladego pojęcia o takiej usłudze, ale po konsultacji z kolegą z działu serwisowego była już pewna, że taką usługę owszem, świadczą,  i że mam zapłacić 200zł za to, że ktoś ruszy tyłek, pofatyguje się do mnie dwie ulice dalej i wykona kilka kliknięć myszką. Aby nie było wątpliwości: płytkę z oprogramowaniem muszę mieć oczywiście swoją, bo oni takiej nie posiadają. W tamtym momencie obiecałam sobie, że to moja pierwsza i ostatnia umowa z tą firmą, bo od dawna nikt nie próbował mnie tak obskubać. Podziękowałam swojej rozmówczyni mówiąc, że gdybym miała płytkę z oprogramowaniem, to pewnie nasza rozmowa nie miałaby miejsca. Wiem, że są osoby, które z techniką żyją na bakier i miałyby trudności ze sformatowaniem komputera, nie mówiąc o instalacji nowego systemu i zdaję sobie sprawę z tego, że są osoby, które nie mają kogo poprosić o pomoc, ale trzeba być naprawdę - jak to mówi niedźwiedź - bezmózgim yeti, aby dać 200zł za tak małe piwo.
Wzięłam więc do ręki książkę telefoniczną i rozpoczęłam poszukiwania serwisu komputerowego. Wtedy mnie olśniło i przypomniałam sobie o jednym informatyku, który załatwił mi nowy monitor za grosze, gdy mój ówczesny padł na matrycę. Zaczęłam szperać w papierkach w poszukiwaniach numeru, ale biednemu zawsze wiatr w oczy - gdzieś zapodziałam dowód wpłaty, na którym była jego pieczątka wraz z namiarem.
Pamiętałam ulicę, na której był ten jego serwis, więc sięgnęłam za słuchawkę i zaczęłam tarabanić do niedźwiedzia, aby poszperał w sieci i znalazł mi ten przeklęty numer. Znalazł jeden serwis na tej ulicy, więc zadzwoniłam z nadzieją, że to ten, o którym myślę, ale nikt nie raczył podnieść słuchawki. Pierwszy, drugi, trzeci telefon i nic. Nikt też nie raczył oddzwonić, więc uznałam, że tracę czas i powróciłam do poszukiwań.
W książce telefonicznej ogłoszeń tyle co kot napłakał. Nie wspomnę już o ogłoszeniach z samego Gdańska - tu znalazłam 3 i wszystkie 3 nadające się do podtarcia tyłka. Pierwszy serwis nie dojeżdżał do domu klienta, więc podziękowałam, bo nie miałam najmniejszej ochoty tłuc się autobusami z okrutnym na plecach. W drugim serwisie pewien pan powiedział mi, że na chwilę obecną jest sam i nie może zamknąć serwisu, ale za godzinę powinien być jego kolega i wtedy mógłby do mnie podjechać. Wziął ode mnie numer telefonu, a ja czekałam i doczekałam się telefonu po niebagatela pięciu godzinach, kiedy okrutny był już w trakcie resocjalizacji. W trzecim serwisie - który miał wyróżnione ogłoszenie na pół strony - albo zajęte, albo nikt nie odbierał.
Informatyka znalazłam w Sopocie. Straszna ciapa, ale na komputerach się zna, bo okrutny śmiga jak nowo wyprodukowany. Przyjechał po niego i zawiózł do serwisu, sformatował, wgrał nowego Windowsa, jeszcze powiększył mu pamięć i odwiózł w tym samym dniu.
Kochany okrutniku! Obiecuję, że o Ciebie zadbam ! Będę miała zawsze włączonego anty-wirusa, nie będę wchodziła na strony, które stwarzają dla Ciebie potencjalne zagrożenie (włącznie z tymi dla dorosłych - poświęcę się), będę Cię czyściła przynajmniej raz w miesiącu - i to nie tylko z zewnątrz ! A kiedy się zawiesisz i kiedy nie będziesz chciał wysunąć napędu CD-ROM, już nigdy nie zasadzę CI kopa z półobrotu ! Ale błagam ! Nigdy więcej nie zmuszaj mnie, abym szukała dla Ciebie informatyka!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Mamy to!

Po obejrzeniu kilkudziesięciu ofert, wykonaniu kilkunastu telefonów i zobaczeniu trzech mieszkań, w końcu natrafiliśmy na takie, którego szukaliśmy. Zawsze myślałam, że wynajęcie mieszkania to bułka z masłem, bo ogłoszeń jest mnóstwo i z całą pewnością każdy znajdzie coś dla siebie, ale teraz już wiem, że to orzech do zgryzienia tak samo ciężki, jak każdy inny. Pomimo że mieni się w oczach od zdjęć przeróżnych lokali i treści tychże zachwalających, ciągle się szuka, bo to jest za duże, tamto za małe, to nieumeblowane, a tu łóżko wygląda tak, jakby miało się za moment rozlecieć. Tu nie chcą zwierząt, tam jest za drogo, tu za wysoko, tam zła lokalizacja, a tamto już nie aktualne od dawna, tylko ktoś po prostu zapomniał wykasować. I tak wypatruje się tych swoich czterech ścian, plątając się pomiędzy jedną stroną internetową a drugą, snując wzrokiem od ogłoszenia do ogłoszenia i popijając herbatę (od poziomu frustracji zależy czy z prądem czy bez) pomiędzy jednym telefonem a drugim. W końcu gdy znajdzie się coś ciekawego i uda się umówić, aby ów gniazdko obejrzeć, okazuje się, że to gniazdko nie będzie nasze, bo znowu jest coś nie tak i apiać zasiada się przed komputerem i wszystko zaczyna od nowa.
Muszę się jednak przyznać, że z naszej dwójki, to niedźwiedź był stroną bardziej aktywną w poszukiwaniach mieszkania. Spędzał codziennie godziny na wlepianiu ślepiów w komputer i wiszeniu na telefonie, a ja przeglądałam jedynie raz na kilka dni oferty z pierwszych paru stron trójmiejskiego portalu. W ciągu jednego dnia dalej niż do trzeciej strony nie doszłam i więcej niż pięć telefonów nie wykonałam, bo zwyczajnie miałam dość. Wszędzie znalazłam haczyk, który nieodwołalnie skreślał dane mieszkanie. Może nie byłabym taka drobiazgowa i czepialska, gdybyśmy szukali mieszkania na krótki okres, ale jeżeli perspektywicznie mamy spędzić w nim rok, dwa lata, a może nawet trzy, to musi nam ono odpowiadać pod każdym względem. Uważałam, że 2-pokojowe mieszkanie będzie dla nas optymalne. W układzie: salon z aneksem kuchennym + sypialnia + łazienka z toaletą, do 50m2. Niedźwiedziowi marzył się dodatkowo ogródek i duża wanna. Mi zależało na miejscu dobrze skomunikowanym ze światem, bo jako że (jeszcze) nie jestem posiadaczką auta, muszę polegać na komunikacji miejskiej. Niedźwiedź szukał mieszkania zlokalizowanego wśród terenów zielonych, gdzie jest cicho i spokojnie, gdzie można wyjść z sierściuchem na spacer i dać mu trochę wolności. Mówi się na mieście: "Szukajcie aż znajdziecie", ale ja i tak uważam, że mieliśmy niezły fun, bo nasze gniazdko jest spełnieniem wszystkich wymogów, jakie postawiliśmy. Nowe budownictwo zamieszkałe głównie przez młode małżeństwa i rodziny z dziećmi. Dookoła pełno zieleni, troszkę dalej zbiornik recenzyjny. M2 usytuowane od strony zachodniej, z ogródkiem prawie tak dużym jak powierzchnia mieszkalna. Co prawda nie ma dużej wanny, ale do biedronki mamy tyle co wyjść przez ogródek i przejść przez ulicę. Zaraz obok biedronki jest przystanek, z którego autobus odjeżdża co kwadrans. Przystaje przy pętli tramwajowej, a stamtąd dostanę się już praktycznie wszędzie. W sobotę podpisaliśmy umowę, wpłaciliśmy kaucję i w Nowy Rok robimy przeprowadzkę. Jestem bardzo zadowolona. Niedźwiedź - myślę - że nie mniej. :)