piątek, 30 listopada 2012

Poranna rozkmina o dniu białych skarpetek, o koszmarnym pechu spowodowanym ich brakiem oraz o szczęśliwym swetrze.

Usłyszałam rano w radiu, że dziś jest dzień białych skarpetek i w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, bo skoro jest dzień masturbacji, dzień motyla kapustnika, a nawet Międzynarodowy Dzień Gwiezdnych Wojen, to białe skarpetki mają święte prawo również swój dzień mieć, jednak moją czujność obudziło stwierdzenie spikera, że kto nie założy  białych skarpetek, będzie miał w dniu dzisiejszym koszmarnego pecha. Z reguły taką informację wpuściłabym jednym uchem i błyskawicznie drugim bym wypuściła, ale że miałam dziś spotkanie kwalifikacyjne w sprawie pracy i w takich momentach swojego życia wierzę we wszystkie znaki na niebie i ziemi, to trochę przytłoczyła mnie myśl, że nie mam ani jednej białej skarpetki. Wrażenie przytłoczenia potęgował widok moich stóp odzianych w czarne skarpety, bo gdybym miała choć jedną, jedyną białą skarpetę, to mogłabym ubrać jedną białą a drugą czarną - przecież w kozakach i tak nic nie byłoby widać...  Wnet nasunęła się kolejna myśl: Zaraz, zaraz, a co wtedy, gdy muszą być dwie, bo jedna nie ma wystarczającej mocy, by zdetronizować mojego wiernego towarzysza życia o imieniu PECH? Postanowiłam zatem obronić się przed złym losem szczęśliwym swetrem. To luźny, beżowy golf, w kroju nietoperza. Nie gryzie, jest cieplutki i miększy niż fałdki niedźwiedzia na brzuchu. I choć wyglądam w nim jak ostatni ziemniak w dwudziestupięcio kilogramowym worze, uwielbiam go nosić, bo zawsze gdy mam go na sobie, wszystko idzie jak po maśle. Może to zwykły szaro-bury zbieg okoliczności, a może faktycznie mam w szafie wełnianego czarnoksiężnika? :)
Deszcz siąpił przez całą drogę na spotkanie. Nad miastem co rusz zbierały się kolejne, szare chmury, a mi jak zwykle wiatr wiał w oczy. Gdy dotarłam na miejsce, wkurwiłam się konkretnie, bo dookoła domu, w którym miałam przejść tą rekrutację, było pełno błota, a panowie robotnicy ruszający się jak muchy w smole, mozolnie przymierzali się do wymiany rur. Co prawda byłam o tym uprzedzona już podczas rozmowy telefonicznej, ale gdyby rekruter bardziej zobrazował mi stan faktyczny, to z całą pewnością wzięłabym kalosze na zmianę, a tak, w ubłoconych butach, jakbym z pola wracała, musiałam przemierzyć w drodze powrotnej pół miasta...Ech... Brak białych skarpetek.
Wzięłam trzy głębokie wdechy, przybrałam podniosły, pełen profesjonalizmu wyraz twarzy i zadzwoniłam do pana rekrutera z zapytaniem, którym dzwonkiem mam zadzwonić, bo wszystkie trzy są takie same i na domiar złego, na każdym są zdarte cyferki. Powiedział, że po mnie wyjdzie, bo na czas wymiany rur, wejście jest od strony podwórka, a na podwórku - rzecz jasna - błota po kostki.Ech... Brak białych skarpetek.
Właściwie samo spotkanie kwalifikacyjne było krótsze niż pokonanie podwórka i w zasadzie na podwórku powiedziałam więcej niż w biurze. Biuro, a właściwie gabinet rekrutera, stanowił pokój wielkości mojej łazienki. Ja, nieogolony, obcy facet, dzielące nas biurko, cztery krzesła, wieszak na ubrania i całkiem pokaźny plik CV... Czułam się co najmniej nieswojo i nie umiałam skupić się na rozmowie. Odpowiedziałam na dwa pytania, sama nie zadałam żadnego i nawet nie jestem pewna, czy zarejestrowałam wszystko co do mnie mówił. Cały czas myślałam o tym, że mogły zgłosić się osoby bardziej wykształcone, z  większym doświadczeniem, które na spotkaniu zaprezentują się lepiej niż ja... Choć jak się teraz nad tym głębiej zastanawiam, to milion dolarów nie powinien się reklamować ;) Na niego po prostu się patrzy i krew w żyłach zaczyna sama buzować. ;)
Koniec końców usłyszałam nieśmiertelny tekst, kończący każdą nieudaną rozmowę klasyfikacyjną, który ma za zadanie dać prosty przekaz bezrobotnej ofierze losu, że ma wracać do domu i zapomnieć o tym, co tu zaszło. ODEZWIEMY SIĘ DO PANI do godziny 19.00. Ten tekst pozbawia nas wszystkich bezrobotnych złudzeń, które uparcie pielęgnujemy, aby nie myśleć o kolejnych rachunkach... Wyszłam tak wkurwiona, że podświadomie sama siebie ukarałam - nie rozłożyłam parasolki i zanim się zorientowałam, że moknę, to już zmokłam konkretnie.... Pierdolę ! Brak cholernych białych skarpet !
Wróciłam do domu, zjadłam ogórkową i leniwie zabierałam się do kolejnego maratonu po ogłoszeniach, gdy zadzwonił telefon - to był rekruter. Odebrałam z przekonaniem, że to ten typ co dobija tekstem: NO NIESTETY,ZDECYDOWALIŚMY SIĘ PRZYJĄĆ KOGOŚ INNEGO, ale nie, on pyta, czy jestem zainteresowana współpracą. Chyba nie muszę pisać, co odpowiedziałam. ;)
Od poniedziałku zaczynam 3-dniowy okres próbny, który - jak dla mnie - jest jedynie formalnością.

W konkluzji:
- Mówcie co chcecie, ale osobiście wierzę w nadprzyrodzone siły mojego sweterka.
- Szczęście nie kryje się w białych skarpetach. Moje czarne tak się starały, że aż wypaliła się w nich dziura, dokładnie na dużym palcu. I zaręczam, że to nie jest wina nieobciętych paznokci ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz